Ekomarzenia

data: 2 września 2002, źródło: Dziennik Polski

Ekomarzenia

Rolnicy ekologiczni to rolnicy z… miasta, entuzjaści

Jeśli chcesz w zdrowiu
dożyć lat licznych
jedz żywność z upraw
ekologicznych
(z broszury promocyjnej)

 

Widziałeś pan kiedyś truskawkę? – pyta retorycznie rolnik o ekoambicjach, spod Myślenic.
– Owszem.
– Takiej na pewno nie.
Owoc jest ogromny, czerwony i może dlatego, że rósł tuż obok lasu, pachnie… poziomką, igliwiem i chłodnym oddechem pobliskiego strumienia.
– Na gnoju urosła, nie na tablicy Mendelejewa – zachwala gospodarz. Po chwili namysłu dodaje, uśmiechając się porozumiewawczo:
– Ale prysnąć jakimś zajzajerem trzeba, bo inaczej całą plantację zeżarłaby gadzina…
Znający się na rzeczy twierdzą, że nieufność konsumentów jest jedną z podstawowych barier rozwoju rolnictwa ekologicznego w Polsce. Drugi problem to ciągle słabo rozwinięta dystrybucja, trzecim są ceny, jak wszędzie, mało konkurencyjne wobec zwykłych wiktuałów. Państwo rolnikom ekologicznym pomaga tak sobie… Ze świadomością społeczną nie jest już najgorzej. Polacy chcieliby jeść żywność zdrową, czyli według nazewnictwa UE „bezpieczną”. Tyle że jeszcze wciąż muszą jej… szukać.
A przecież na początku lat dziewięćdziesiątych wydawało się, że polskie rolnictwo może rzucić Europę na kolana. Nadwiślańskie pola dają nadprodukcję, co w obecnym, urodzajnym roku, przy zapchanych zeszłorocznymi plonami magazynach, grozi prawdziwą klęską urodzaju.
– Zachód, a przede wszystkim Holandia i Niemcy, zgłasza duże zapotrzebowanie na produkty ekologiczne – stwierdza Radosław Midura, odpowiedzialny za kontakty zagraniczne w kieleckim Związku Gmin Rolniczych i Ekologicznych „Ekorol”. – Tamtejsi konsumenci mają jednak wysokie wymagania nie tylko co do smaku żywności, ale też jej wyglądu oraz innych cech jakościowych. Tak więc rodacy zdrową żywność jedzą w ilościach minimalnych, a na Zachodzie chcieliby, owszem, ale nie taką jak nasza. Nawet amerykańskiej Polonii, która nader chętnie kupuje szynkę z napisem „Prosto z Polski”, nie przychodzi jakoś do głowy, by pytać, czy przysmak nie pochodzi aby z trzody karmionej roślinami rosnącymi na ziemi posypywanej nawozami sztucznymi.
Według danych resortu rolnictwa, funkcjonuje w Polsce około 2 mln prawdziwych gospodarstw rolnych, czyli powyżej 1 ha powierzchni. „Nieprawdziwych”, czyli poniżej hektara, jest mniej więcej milion. Gospodarstwa z atestem ekologicznym stanowią mniej niż 1 proc. wszystkich.
– Rolnicy ekologiczni to rolnicy z… miasta, entuzjaści tacy jak ja – mówi Agata Szlagier-Jabłońska, szefowa Stowarzyszenia Producentów Żywności Metodami Ekologicznymi „Ekoland”. Pani Agata jest warszawianką, ukończyła tamtejszą Akademię Rolniczą i przed laty kupiła podupadłe gospodarstwo we wsi Użranki na Mazurach. Dziś ma setkę kóz i produkuje sery, których nie może… sprzedawać w sklepach, gdyż… zabraniają tego przepisy.
– To skutek działań wielkich sieci handlowych, które w całym świecie utrącają małych producentów i dystrybutorów, narzucając wsi swoje drakońskie warunki współpracy ekonomicznej – twierdzi Julian Rose, angielski rolnik ekologiczny i wielki przyjaciel Polski.
Sir Julian to ów szczupły dżentelmen z krótką brodą i pogodnym spojrzeniem, którego telewizje pokazywały nieustannie przy boku księcia Karola podczas niedawnej wizyty brytyjskiego następcy tronu w Małopolsce.

Farmer Rose, który prowadzi na całym kontynencie europejskim walkę o prawo rolników do sprzedaży mleka i nabiału prosto od krowy w handlu detalicznym, jest prawdziwie towarowym przedsiębiorcą. W swoim gospodarstwie zatrudnia pracowników najemnych i ma dzięki temu na tyle dużo czasu, by być oficjalnym doradcą księcia Karola, a także współzałożycielem i jednym z dwóch równorzędnych dyrektorów ICPPC, czyli Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi.
Jak rozumieć to, że przedstawiciele organizacji ekologicznych z 30 krajów świata zaangażowali się w inicjatywę hołubienia tego, co sielskie pomiędzy Odrą a Bugiem? Czy chodzi o chytre zakonserwowanie w Polsce archaicznego modelu gospodarstwa rodzinnego, który nigdy nie będzie konkurencyjny wobec wielkotowarowego rolnictwa UE? A może koalicja powstała dlatego, że najmniejsi polscy rolnicy nie widzą w żadnej polskiej partii politycznej swojego reprezentanta?
– Rolnictwo ekologiczne? Panu pewno chodzi o biopaliwa. Paru ludzi od nas, którzy mają o tym wiedzę, poszło do resortu rolnictwa… – usłyszeliśmy od Roberta Matejuka, rzecznika NK PSL.
– Produkcja ekologiczna? Na całym świecie jest bardzo droga, a więc dla konsumentów zamożnych. Polskie rolnictwo, w porównaniu z zachodnim, jest ekologiczne w 90 procentach – uważa Janusz Maksymiuk z Samoobrony. – To nie u nas karmi się bydło kurzymi odchodami, nie nasze krowy muszą jeść… krowy w proszku. Na Zachodzie rolnicy zużywają średnio ponad 350 kg nawozów sztucznych na hektar, w Polsce poniżej 100. Tam pryskają herbicydów 5,5 kg/ha, u nas poniżej 0,5 kg. My już jesteśmy ekologiczni, ale mamy za słaby marketing, żeby o tym powiedzieć światu.
Przez całe lata rolnictwo bez chemii rozwijało się w Polsce po omacku. Powstawały wprawdzie stowarzyszenia, próbowano określać normy… Dziś wiadomo, że nawet gnojowicą można… zatruć ziemię, o czym świadczą przykłady z państw, praktykujących tak zwaną intensywną produkcję rolną. Rok temu Sejm po raz pierwszy uchwalił Ustawę o rolnictwie ekologicznym, ściśle określającą warunki tego rodzaju upraw i hodowli. Według owego aktu prawnego, rolnik ekologiczny ma funkcjonować jak za króla Ćwieczka,
kiedy ludzie nie mieli pojęcia, że powstanie nauka zwana chemią, która będzie: „żywić, leczyć, ubierać”.
Współcześnie ze świecą trzeba byłoby szukać produktu żywnościowego, który by powstał bez fabrycznych dodatków. Sceptycy twierdzą, że takie superekologiczne znalezisko jest właściwie niemożliwe, bo jeśli nawet rolnik bardzo się postara, to i tak rośliny absorbują różne świństwa, przedostające się do wód i unoszące się w powietrzu.
„Cechą większości zanieczyszczeń żywności jest to, że są niezauważalne! Skażony produkt nie staje się niesmaczny! Niestety, ostrzegawcze funkcje smaku i powonienia w tym przypadku zawodzą…” – przestrzega ulotka Koalicji na rzecz Rozwoju Rolnictwa Ekologicznego. Jej autorzy podpierają się prawdami dowiedzionymi już dawno przez naukowców. Wiadomo na przykład, że metale ciężkie, zwłaszcza ołów, kadm i rtęć, wywołują główne choroby cywilizacyjne: krążenia, cukrzycę, nowotwory i miażdżycę. Azotany zmieniają się w przewodzie pokarmowym w kancerogeny, czyli substancje rakotwórcze. Podobnie niebezpieczne działanie mogą mieć węglowodory aromatyczne, znajdujące się w nieprawidłowo suszonym ziarnie zbóż oraz wadliwie wędzonych przetworach mięsnych. Dodajmy wreszcie, że pestycydy wywołują alergie i zmniejszają odporność organizmu.
Nie do końca zbadane jest oddziaływanie produktów spożywczych modyfikowanych genetycznie, które ponoć zawarte są, bez żadnego ostrzeżenia na etykietach, już w 60 procentach artykułów spożywczych sprzedawanych w naszych sklepach.
Rolnicy ekologiczni nie mogą stosować ani nawozów sztucznych, ani chemicznych środków ochrony roślin. Jeśli uznają, że w ich ziemi występuje niedobór jakichś minerałów, mogą dodać naturalne: margiel, dolomit, kredę… Zamiast herbicydami ekorolnicy posługują się metodami biologiczymi i mechanicznymi.
Podczas spotkań producentów zdrowej żywności, z tradycyjnym wówczas poczęstunkiem, widać, zwłaszcza na… stole, wielką konsekwencję we wspólnej idei. Najbardziej dobitną kropką nad „i” jest to, że można również ze smakiem zjeść… talerz,
z którego przed chwilą pałaszowało się sery i sałatki.

Produkcja bezpiecznej żywności jest zajęciem dla hobbystów tylko na pozór. Kiedy rolnik zgłosi chęć uzyskania certyfikatu, zaczynają się schody. Okres przestawiania gospodarstwa na ekologiczne trwa dwa lata i wiąże się z możliwością uzyskania dotacji. Mimo że dopłaty, również do gospodarstw już atestowanych, są niewielkie, najwyżej kilkaset złotych do hektara, to bodaj one stanowią największą zachętę dla ludzi… przypadkowych. Z ponad 1 tys. gospodarstw w całej Polsce, starających się o certyfikaty, 350 właśnie „wypadło” z owej procedury.
– Przyczyny są najróżniejsze – komentuje Jerzy Szomona z Polskiego Towarzystwa Rolnictwa Ekologicznego w Lublinie, które jest największym certyfikatorem w Polsce. – Ludzie uznają, że nie potrafią sprostać surowym wymaganiom, dochodzą do wniosku, że taka produkcja im się nie opłaca, w skrajnych przypadkach to my odmawiamy im atestu. Oczywiście, że są i tacy, którzy próbują oszukiwać i tych eliminujemy od razu, po pierwszej kontroli, która wypadnie negatywnie. Pamiętajmy, że certyfikat otrzymuje się na całe gospodarstwo i nie można mieć, na przykład, ekologicznych truskawek i nieekologicznych pomidorów. Użycie chemii gdziekolwiek powoduje automatyczne wyklucznie z naszej listy.
Są jednak i tacy rolnicy w Polsce, którzy mają certyfikaty od lat i w jakże trudnych dla rolnictwa czasach radzą sobie wcale nieźle. Lidia i Edward Barowie gospodarzą na 5 hektarach w Lipnicy Górnej. Uprawiają głównie zboża oraz warzywa, hodują też dojne krowy.
– Najważniejsza jest właściwa organizacja zbytu
– tłumaczy Janusz, syn państwa Barów. – My właściwie nie sprzedajemy do sklepów, bo ich w pobliżu nie ma. Przyjeżdżają do nas ludzie, którzy chcą zdrowo jeść, głównie stali klienci z okolic Bochni.

W Krakowie są cztery sklepy ze zdrową żywnością, w mniejszych miastach jeden, albo wcale. W niektórych z tych placówek handlowych najzwyczajniej nie ma miejsca na ziemniaki. Inne sprzedają tak niewielkie ilości, na przykład warzyw, że rolnikom nie opłaca się wozić ich do miasta.
– Produkty najlepiej zbywać u siebie, wczasowiczom i turystom – radzi Jadwiga Łopata ze Stryszowa pod Wadowicami, właścicielka Sunflower Farm, polska rolniczka superekologiczna, o czym świadczy najlepiej przyznana jej w tym roku prestiżowa, amerykańska Nagroda Goldmana. Pani Jadzia otrzymała ją poniekąd za wieloletnią pracę na rzecz małych polskich gospodarstw rodzinnych. Kierowany przez nią polski oddział Europejskiego Centrum Rolnictwa Ekologicznego i Turystyki ECEAT promuje wypoczynek w grubo ponad 100 ekologicznych gospodarstwach na terenie całej Polski.
Złośliwi komentowali z początku, iż ECEAT realizuje scenariusz prosto z powieści pt. „Awans” autorstwa prześmiewcy Edwarda Redlińskiego. Kiedy jednak okazało się, że do prowadzonych tradycyjnymi metodami polskich farm ekoturystycznych przyjeżdża co roku parę tysięcy pasjonatów z Zachodu, którzy zostawiają tu twardą walutę, malkontentom zrzedły miny. Ekowczasowicze i ekoturyści nie tylko jedzą na miejscu, ale wyjeżdżają samochodami pełnymi przetworów. Dlatego również opłaca się ich gościć.
Najwięcej rolników z certyfikatami jest obecnie w Kieleckiem. Do tutejszego Związku Gmin Rolniczych i Ekologicznych „Ekorol” należą również północne gminy województwa małopolskiego. Przedrostek „eko” próbuje się tutaj zamieniać w praktykę, w miarę sił i środków, kompleksowo. Podejmowane są wspólne programy porządkujące gospodarkę wodno-ściekową, prowadzona jest ekoedukacja, począwszy już od szkół podstawowych. Co roku 150 młodych rolników i studentów akademii rolniczych wyjeżdża na praktyki zagraniczne. Cóż, ekorolnictwo przyjmuje się najszybciej i najmocniej tam, gdzie wieś nie widzi dla siebie innej szansy.

Adam Molenda