Zdrowe, bo polskie
data: 4 października 2003
źródło: Dziennik Polski (nie istnieje)
Zdrowe, bo polskie
Rozmowa z sir Julianem Rose’em, brytyjskim farmerem ekologicznym, jednym z liderów Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi (ICPPC)
– Smakuje Panu polska kuchnia?
– Bardzo. Wolę jeść wasze wiktuały ze zwykłego gospodarstwa produkującego tradycyjnymi metodami niż holenderskie z tamtejszych atestowanych farm ekologicznych. Uważam, że polska wieś produkuje najlepszą żywność w Europie.
– Zjeździł Pan całą Polskę i wiele widział. Jakie są zasadnicze różnice pomiędzy tutejszym a brytyjskim rolnictwem?
– Angielskie jest zdecydowanie wielkoobszarowe. Poza tym, od mniej więcej czterdziestu lat bardzo je chemizowano. To skutek polityki naszego rządu, który popiera maksymalną intensyfikację upraw i hodowli oraz globalizację rynku rolnego. Efekt jest taki, że rolnictwo tradycyjne prawie zniknęło, co zupełnie zmieniło obraz brytyjskiej wsi. Że jest czego żałować, zrozumiałem dopiero wówczas, kiedy sam zacząłem przestawiać moją „chemiczną” działalność rolniczą na ekologiczną. Wtedy na nowo odkryłem piękno i bogactwo przyrody, smak prawdziwego jedzenia oraz zgodną z ludzką naturą jakość życia.
– Jak dużym areałem Pan dysponuje?
– Jestem właścicielem 130 hektarów, przy czym gospodarstwo jest bardzo zróżnicowane i składa się z kilku części o dużej autonomii, z których każda zajmuje się czymś innym. Hodujemy krowy mleczne, bydło przeznaczone na ubój, owce, kurczaki i nioski, uprawiamy warzywa, mamy sady…
– Siedzimy sobie akurat pod małopolską jabłonią. Kto teraz tam, na Pańskiej ziemi, sieje, orze i zbiera?
– Żeby mieć więcej czasu na pracę społeczną, skopiowałem na swojej farmie wasze, małoobszarowe rolnictwo. Zarządzanie dużym gospodarstwem jest niezwykle czasochłonne, mało efektywne i rodzi stały stres. Poszukałem więc specjalistów z dziedzin, które mnie interesowały, przekazałem im poszczególne sektory farmy i dałem pełną samodzielność. Wysokość dochodów moich współpracowników zależy od nich samych i to stymuluje ich efektywność. Ja pilnuję strategii, finansów oraz żelaznej zasady, by produkcja miała ekologiczny charakter. Wymagam też, by sprzedawali efekt swojej pracy, czyli żywność, na rynku lokalnym. Wierzę bardzo mocno, że najlepszym sposobem na uzyskiwanie przez farmera stałych dochodów jest pozyskanie klientów z najbliższej okolicy, którzy są pewni, że otrzymują produkt świeży i zdrowy.
– Jaką wielkość gospodarstwa zaleciłby Pan polskiemu rolnikowi?
– Kiedyś wydawało mi się, że posiadając maszyny, można efektywnie gospodarować na około 30 ha. Dziś odpowiem, iż ziemi powinno być tyle, ile rodzina jest w stanie uprawiać. To właśnie rozmowy z mieszkańcami polskich wsi, którzy mają po kilka czy kilkanaście hektarów, spowodowały weryfikację moich poglądów. Każdego z nich pytam, czy nie chciałby mieć więcej gruntu. Tymczasem wykazują wobec takiej perspektywy daleko posuniętą rezerwę. Zdają sobie sprawę, że trzeba byłoby poczynić kosztowne inwestycje i zatrudniać ludzi, którzy nie będą pracowali za darmo. Nawet najwięksi marzyciele znad Wisły, z którymi gawędziłem, nie chcą mieć więcej niż 15, najwyżej 20 hektarów. Jest to rozsądne i godne szacunku.
– Jak dużo gospodarstw ekologicznych funkcjonuje dziś w Wielkiej Brytanii?
– Około 4 procent wszystkich. Byłoby ich więcej, gdyby nie to, że mamy niewielkie wsparcie ze strony władz państwa. Rzecz jest tym bardziej irracjonalna, że ze względu na katastrofy żywnościowe, w postaci BSE, pryszczycy i skażeń chemicznych, zapotrzebowanie na zdrową żywność jest u nas bardzo duże. Ponad połowa wszystkich konsumentów kupuje ją mniej lub bardziej regularnie. Rosnąca świadomość konsumpcyjna oraz towarzyszący jej popyt są przyczyną swoistego paradoksu. Otóż, sprzedażą ekożywności zajęły się supermarkety. Sprowadzają ją stamtąd, gdzie jest najtańsza, czyli nawet z antypodów, co stanowi praktykę naganną. Po pierwsze, konsumenci pozbawiani są w ten sposób szansy kontaktu z rolnikami, co zmniejsza ich zaufanie do jakości wiktuałów. Po drugie, wydłużony czas transportu oraz magazynowania fatalnie wpływa na jakość artykułów spożywczych. Wspomniane praktyki supermarketów niszczą lokalne rolnictwo.
– Jest Pan znany w Europie jako lider ogólnokontynentalnej batalii o prawo rolników do sprzedawania mleka „prosto od krowy” oraz przetwarzania go na nabiał. Jakie są jej efekty?
– Znaczna część europejskich rządów już przed wielu laty wprowadziła przepisy ograniczające detaliczną sprzedaż niepasteryzowanego mleka oraz jego przetworów. Stało się to pod presją właścicieli hipermarketów, które nie potrafią dostarczyć klientom świeżego nabiału na tyle szybko, by się nie zepsuł. Badania, finansowane przez wielkie sieci handlowe oraz gigantyczne przetwórnie, dostarczyły dziwnych argumentów przeciwko sprzedaży mleka prosto od krowy czy kozy. Przecież to nonsens. Takim mlekiem żywiła się cała ludzkość przez tysiące lat. Mimo alarmistycznych sugestii nikt nigdy nie udowodnił, że epidemie lub masowe zatrucia wywołane zostały przez surowe mleko. Utrzymanie jego wysokiej jakości zależy wyłącznie od szybkości zaoferowania go konsumentowi. Niezależni naukowcy słusznie twierdzą, że pasteryzacja tworzy podejrzany substytut mleka i jego przetworów. Jeden z amerykańskich profesorów, karmiąc szczury pasteryzowanym mlekiem, doprowadził je do bezpłodności.
– Górale tatrzańscy i żywieccy stoczyli z administracją Unii Europejskiej zwycięską, na szczęście, walkę o prawo produkcji oscypka. A co wolno pod tym względem hodowcom z Wysp?
– Możemy sprzedawać mleko prosto od krowy, byle nie w sklepach i hurtowniach. Dowozimy je więc indywidualnym nabywcom na zamówienie albo też klienci sami po nie przyjeżdżają do naszych gospodarstw. Musimy dostosować się do nakazu opatrywania opakowania wyraźnym ostrzeżeniem, że mleko jest… świeże, a więc może… zawierać organizmy niebezpieczne dla ludzkiego zdrowia! Dodatkowy paradoks polega na tym, że sery, wytwarzane przez nas z niepasteryzowanego mleka, można sprzedawać w hurcie i detalu bez żadnych ograniczeń.
– Polskim hodowcom, na razie, nie wolno ani tego, ani tego.
– Biurokracja UE może dać się waszym rolnikom dotkliwie we znaki. Tym bardziej że jej urzędnicy często nie pamiętają ustaleń wspólnej polityki rolnej i czasami obracają się w sferze mitów, potęgując je dodatkowo na skutek własnej ignorancji. Myśmy jakimś cudem wygrzebali spod sterty zakurzonych unijnych dokumentów regulacje dotyczące świeżego mleka i jego przetworów. Okazało się, że przepisy nie zawierają żadnego paragrafu zabraniającego handlu tymi produktami spożywczymi! Polscy hodowcy, podobnie jak my, powinni uzmysłowić to swojemu rządowi i zabiegać o możliwość normalnego handlu.
– Skąd wziął się pomysł na utworzenie ICPPC – Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi?
– Kilka lat temu, podczas jednej z konfrerencji organizowanych w Londynie przez organizację pod nazwą: Innowatorzy dla Dobra Publicznego ASHOKA, spotkałem Jadwigę Łopatę, promotorkę ekologicznego rolnictwa i turystyki w Polsce. Wcześniej wiele słyszałem i czytałem o waszym kraju i byłem pewien, że mógłbym wiele się od polskich rolników nauczyć. Propozycja współpracy, złożona przez Jadwigę, współgrała z moimi planami. Dziś uważam, że nie tylko ja, ale cała Europa powinna uczyć się od waszej wsi. Wasze szczęście, że udało wam się uniknąć chemizacji rolnictwa. Szwedzi, przestraszeni tym, że po wejściu do Unii zaczniecie sypać nawozy sztuczne, już alarmują, że zanieczyścicie Bałtyk. Gdybyście mieli u siebie rolnictwo wielkoobszarowe, to podczas tegorocznej suszy pilibyście chemikalia. Jestem pewien zresztą, że zabrakłoby wam wody, bowiem polskie zbiorniki mogą retencjonować zaledwie 5 procent opadów. Światowe statystyki mówią, że tylko 15 proc. świeżej wody przeznaczanej jest na potrzeby konsumpcyjne ludzi, zaś aż 65 proc. zużywa rolnictwo wielkoobszarowe oraz przemysł high-tech.
– Rok temu ICPPC otrzymała prestiżową Nagrodę Goldmana, zwaną ekologicznym Noblem. Uhonorowano Wasze poczynania konserwujące obraz polskiego rolnictwa: rozdrobnionego, niedoinwestowanego, ze znacznym ukrytym bezrobociem i niską wydajnością pracy. Przecież taki karzełek w starciu z zachodnioeuropejskim nowoczesnym przemysłem rolniczym nie ma żadnych szans.
– Jest akurat odwrotnie. Dotychczasowa wspólna polityka rolna doprowadziła do katastrofy, z czego rządy większości krajów UE już zdają sobie sprawę. Bezrozumna intensyfikacja produkcji wywołała zniszczenie środowiska naturalnego, degradację walorów zdrowotnych żywności, nowe choroby zwierząt i masową utratę miejsc pracy na wsi. To wymusza diametralną zmianę poglądów wcale nie z sentymentu, ale z konieczności. Świadomość konsumentów coraz bardziej rośnie, w ślad za tym szybko wzrasta popyt na zdrową żywność. W dodatku na rozprowadzaną lokalnie, szybko – a więc świeżą i ze znanego, pewnego źródła. W Anglii jest 4 proc. gospodarstw ekologicznych, w Szwecji 7, zaś w Austrii już 15 procent. Powodem, dla którego tak dużą popularnością wśród Holendrów czy Niemców cieszą się wczasy ekoturystyczne na polskiej wsi, zainspirowane niegdyś przez Jadwigę Łopatę, jest poszukiwanie kontaktu z nieskażoną przyrodą oraz zdrowego jedzenia najwyższej jakości. Oczekiwania tego rodzaju turystów zbieżne są z interesem ekorolników, którzy nie tylko użyczają dachu nad głową, ale też sprzedają, bez udziału pośredników lub konieczności wyjazdów do miasta, żywność ze swoich gospodarstw u siebie. ICPPC stara się pomóc w promocji zdrowej żywności na polskich lokalnych rynkach, prowadzi działania zmierzające do wprowadzenia jej do szkół, tworzenia wiejskich sklepów z ekowiktuałami i organizowania miniprzetwórni.
– Polska jest bezradna wobec eksportu artykułów spożywczych genetycznie modyfikowanych, powszechnie już obecnych w naszych hipermarketach, a w postaci dodatków do żywności we wszystkich sklepach.
– Brytyjczycy są przeciwni rekombinowanym genetycznie produktom, co wynika ze stosunkowo wysokiej wiedzy opinii publicznej na ich temat. Prowadzi się u nas wiele badań związanych z GMO i wyniki są systematycznie publikowane w mediach. Wykazano przede wszystkim, iż uprawy roślin modyfikowanych stanowią zagrożenie dla naturalnej bioróżnorodności świata przyrody. Eksperci ostrzegają, że na skutek krzyżowania się pyłków dochodzi do wypierania tradycyjnych roślin. Ciągle zbyt dużo istnieje znaków zapytania co do konsekwencji spożywania tej żywności dla ludzkich organizmów. Przeciętni Brytyjczycy nie chcą służyć międzynarodowym koncernom w roli królików doświadczalnych. Nie chcemy jeść pomidorów z genami ryb lub ryb z genami ludzkimi. W rozmaitych sondażach gremialnie opowiadamy się przeciwko GMO w każdej postaci. Sama nazwa brzmi obrzydliwie i nienaturalnie. Ponieważ moi rodacy bardzo pilnie czytają napisy na opakowaniach, w obawie czy nie znajdą tych fatalnych trzech liter, żaden supermarket i żaden mały sklep na Wyspach nie sprzedaje żywności modyfikowanej genetycznie.
– Wracając do polskiej wsi, to widzi ją Pan o wiele bardziej różowo niż jej mieszkańcy.
– Być może, ale spostrzegam też zagrożenia, wynikające chociażby z perspektywy bliskiej integracji z Unią Europejską. W przyszłym roku polscy rolnicy znajdą się w identycznej sytuacji jak brytyjscy 30 lat temu. Będą musieli spełnić warunki stawiane przez UE. Muszą bardzo dbać o to, aby nie stracić przy okazji owej wysokiej jakości, którą sobą reprezentują. Chodzi nie tylko o produkty rolnicze, ale także mądrość, zaradność i oryginalną kulturę, która wynika z przywiązania do tradycji. Chciałbym, żeby wasi rolnicy pamiętali, że są naprawdę dobrzy w tym, co robią. Mam nadzieję, ponieważ unijne regulacje są tak szczegółowe i czasami bezsensowne, że polscy chłopi będą bronić swojego tak energicznie, iż administracja zjednoczonej Europy podda się i nie będzie wymagała od nich przestrzegania wydanych przez siebie nakazów i zakazów. Obiecuję, że polska wieś będzie miała wsparcie rolników z innych krajów europejskich. Jestem pewien, że w końcu razem wywalczymy zmianę wspólnej polityki rolnej unii.
Rozmawiał: Adam Molenda